środa, 5 lipca 2017

Snake Eyes (Brian De Palma, 1998)

Snake Eyes
reżyseria: Brian De Palma
scenariusz: David Koepp
rok: 1998
kraj: USA

Obsada: Nicolas Cage, Gary Sinise, Carla Gugino, Stan Shaw, John Heard i inni.

Brian De Palma – jak każdy wie – to wielki fan Hitchcocka, co ujawniało się w niejednej jego produkcji. Nie jest więc żadnym zaskoczeniem, że jego Snake Eyes garściami czerpie inspiracje z klasycznych dreszczowców (przypominając chwilami też giallo, produkcja momentami nasuwała mi skojarzenia z The Bird with a Crystal Plumage Dario Argento). I to dzięki tym inspiracjom i aktorom udało się De Palmie zrealizować film, który ogląda się nie bez pewnej dozy przyjemności mimo prostego, mało pomysłowego i nijako zakończonego scenariusza.

Bohaterem Snake Eyes jest niezbyt szanowany detektyw Rick Santoro (Nicolas Cage), który dzieli swój wolny czas między żonę, kochankę i obstawianie walk bokserskich; być może jego największym grzechem jest jednak to, że nie zwykł odmawiać wręczanych mu – czasem wręcz wyciąganych przez niego siłą – łapówek. Jest on głównym policjantem zabezpieczającym prestiżową galę bokserską. Wśród widowni zasiada minister obrony, a wraz z nim zarządzający jego ochroną Kevin Dunne (Gary Sinise), przyjaciel Santoro. Sytuacja prędko się komplikuje, gdy w trakcie walki do ministra podchodzi tajemnicza kobieta (Carla Gugino), a niedługo potem zostaje on zastrzelony. Wszystko wskazuje na to, że zabójcą był palestyński terrorysta, lecz Santoro wpada na trop konspiracji.

Akcja filmu rozgrywa się niemal w całości w jednym budynku. Oprócz hali sportowej znajdują się w nim m.in. spore kasyno i hotel, co pomaga w urozmaiceniu miejsc akcji oraz w rozwinięciu zabawy w kotka i myszkę, szczególnie w początkowej fazie śledztwa, gdy Rick i Kevin poszukują tajemniczej kobietę. Ich śledztwu dodają kolorytu sceny z perspektywy kobiety, która cierpi na sporą wadę wzroku i błądzi bez okularach, starając się ustrzec wpadnięcia we wrogie ręce. To co robi w Snake Eyes największe wrażenie to jednak przede wszystkim praca kamery. De Palma przedstawia akcję za pomocą licznych mastershotów, rozrzucając wskazówki, co do mających miejsce wydarzeń. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj sekwencja otwierająca, w której kamera śledzi rozgadanego Cage'a przez różnorakie zaułki budynki, przedstawiając w widowiskowy niemalże sposób najważniejsze osoby zaangażowane w konspirację.

Stylistyczne atrakcje niestety nie idą w parze z atrakcjami fabularnymi. Zgodnie z wczesnymi przewidywaniami widza nic nie jest takie, jak się wydaje. Niestety przewidywania te nie są wystawione na żadną próbę, wręcz przeciwnie odgadnięcie prawdziwych zamiarów poszczególnych postaci nie jest zbyt problematyczne już na wczesnym etapie, co odbiera sporo z zaangażowania w historię. De Palma wydaje się sam zdawać z tego sprawę i odsłania większość kart dość wcześnie. Pozbawiony tajemnicy film już nigdy nie zajmuje tak, jak zajmował we wczesnych partiach, a kolejne rozwiązania fabularne – może poza niektórymi z epilogu – okazują się równie, jeśli nie bardziej, przewidywalne, tym samym sprawiając, że produkcja ostatecznie rozczarowuje.

Nie rozczarowuje za to Nicolas Cage. Nie jest on tutaj tak przejaskrawiony, jak był choćby w Face/Off, ale zachowuje wystarczająco z charakterystycznej dla siebie ekspresji aby wypadać przekonująco jako nieco szalony i znajdujący się w moralnej zagwozdce gliniarz. I w gruncie rzeczy na tym można skończyć tę krótką recenzję. Film bowiem nie oferuje nic więcej ponad genialnie wręcz zainscenizowane otwierające sceny oraz Cage'a, którego modnie jest wyśmiewać ze względu na dziwniej zagrane role, ale który bez wątpienia ma koncie niejedną świetną kreację i jego gra w Snake Eyes zdecydowanie należy do udanych. To co z pewnością nie można uznać za udane to ostatni akt filmu. Nieprawdopodobnie naciągany, rozczarowujący i kończący się nie eksplozją, a niewypałem. Szkoda, bo Snake Eyes to produkcja, który miała potencjał na bycie czymś więcej niż jest; niestety, po doskonałym otwarciu De Palma zaprasza nas na zjazd równią pochyłą i tylko kilka stylistycznych rozwiązań i kreacja Cage'a sprawiają, że nie spadamy w przepaść.

------------------SPOILERY

Ale może jest tu coś więcej? Jeśli zajrzymy pod niezbyt zajmującą historię i świetną warstwę stylistyczną zaczyna wyłaniać się opowieść o sztuczności świata, a przynajmniej Ameryki. Już pierwsza scena pokazuje kłamstwo (nie wolno nazywać huraganu huraganem; ludzie w krótki rękawkach cieszą się w smagającym ich deszczu), sugerując, że liczy się tylko to, co na ekranie, a nie prawda. Sama fabuła - a nawet bardziej: stylistyczne wybory De Palmy - zdają się to potwierdzać. Historia opowiada o przyjaźni, która okazała się kłamstwem. Co więcej, Santoro w jednej ze scen wprost stwierdza, że wolałby kłamstwo od poznania prawdy, gdyż skonfrontowany z prawdą nie może już żyć w wygodnej moralnie ignorancji, tylko musi podjąć jakąś decyzję. I jakiej decyzji by nie podjął, będzie ona zła: albo straci przyjaciela, albo pozwoli na zdradę stanu. Pod tym względem Santoro jest (nieco irytującym) symbolem amerykańskiego społeczeństwa, wolącego żyć w kłamstwie niż poznać niewygodną prawdę, udającego kimś,  kim nie jest (vide inne sposoby zachowywania się Santoro w rozmowie z kochanką i żoną czy zmiana zachowania kiedy jest filmowany). Ostatecznie jednak Santoro podejmuje słuszną moralnie decyzję, co - być może - implikuje wiarę De Palmy, że społeczeństwo jako ogół w chwili zetknięcia z traumatyczną prawdą również podejmie słuszną decyzję.

Ale czy na pewno? Santoro w gruncie rzeczy nie podejmuje słusznej decyzji ze słusznych pobudek. Przede wszystkim jest wściekły na Dunne'a, że go oszukał - być może, gdyby Dunne od początku mu wszystko wyjawił i przy tym dorzucił sporo kasy, Santoro by mu pomógł. Wkurzony za zdradę i zrobienie z niego frajera Santoro decyduje się więc wystąpić przeciw Dunne'wi. Jego druga motywacja to spodziewane nagrody jeśli pozytywnie zakończy śledztwo. Awans, uznanie za bohatera i w końcu jego największe marzenie: znalezienie się w telewizji, na ekranach całego kraju są w zasięgu jego rąk jeśli tylko odnajdzie i aresztuje winnych zabójstwa ministra. W tym kontekście De Palma raczej piętnuje fałszywość pobudek społecznych, stając się bardziej krytyczny i realistyczny.


poniedziałek, 3 lipca 2017

Face/Off (John Woo, 1997)

Face/Off
reż. John Woo
USA
1997

Obsada: John Travolta, Nicolas Cage, Joan Allen, Gina Gershon, Alessandro Nivola, Dominique Swain i inni.

Ostatnio pognany niewytłumaczalnym pragnieniem obejrzenia filmów z Nicolasem Cagem postanowiłem powrócić po latach do produkcji, które za dość wczesnego młodu znalazły się w moim odtwarzaczu kaset wideo. Na pierwszy ogień poszedł Face/Off z 1997 roku, czyli trzecia produkcja legendarnego Johna Woo zrealizowana w języku angielskim (po udanym Hard Target i niezbyt udanym Broken Arrow). W rolach głównych powracający z poprzedniego filmu Chińczyka John Travolta oraz wspomniany Nicolas Cage; dwaj panowie zetrą się tu ze sobą w anturażu niemal wszystkich klasycznych dla reżysera wyborów stylistycznych, co w połączeniu z ich nadekspresyjną grą powinno zapewniać widzowi sporo rozrywki.

Muszę jednak przyznać, że dla mnie Face/Off okazał się rozczarowującą pozycją, choć może niepotrzebnie zważywszy na mierny Broken Arrow. Omawiana produkcja z jednej strony prezentuje się bardzo atrakcyjnie pod względem wizualnym (vide strzelanina w kościele, nieodłączne dla Woo gołębie pojawiające się przed finalnym starciem, emocjonująca konfrontacja Cage'a i Travolty w pokoju z lustrami) oraz prezentuje w zamyśle intrygującą fabułę, z drugiej jednak strony wypełniona jest ona ekstremalną ilością logicznych dziur oraz – szczególnie oglądany po latach na Blu-rayu – razi nazbyt widocznym użyciem kaskaderów w ogromnej ilości scen.

Film opowiada o agencie FBI Seanie Archerze (John Travolta), który stawiając na szali swoje życie rodzinne z zapamiętaniem ściga międzynarodowego terrorystę Castora Troya (Nicolas Cage), który dawniej zabił mu syna w dość kuriozalnej próbie zabicia samego Archera. Nie czekając zbyt długo z rozwinięciem fabuły Woo już po kilku minutach wrzuca widza w środek akcji, a obu antagonistów i ich współpracowników ustawia naprzeciw siebie w brawurowo zrealizowanej strzelaninie, mającej wyraźne znamiona finalnego pojedynku. Jest to oczywiście zabieg świadomy jako że jest to pojedynek kończący się (tymczasowym przynajmniej) pokonaniem Troya. Zgodnie z wszelkimi oczekiwaniami i przewidywaniami sprawy się jednak prędko komplikują, gdyż Troy wcześniej umieścił w mieście potężną bombę, o której położeniu wie tylko jego paranoidalny brat. Archer przechodzi więc jedną z najbardziej ekscentrycznych (żeby nie napisać najgłupszych) operacji w historii kina, która upodabnia go do Troya, po czym trafia pod przykrywką do więzienia. To jednak tylko (kolejny już) początek kłopotów poczciwego agenta, oto bowiem sam Troy budzi się ze śpiączki i upodabnia się do Archera, po czym w niewytłumaczalny sposób natychmiastowo znajduje i zabija wszystkich wiedzących o tajnej procedurze podmianki twarzy.

Cage charakterystycznie dla siebie przedstawia Troya jako dość mocno przejaskrawioną postać, co jest o tyle interesujące, że gdy Travolta musi grać Troya spada na niego ciężar utrzymania groteskowości charakteru terrorysty. Tymczasem Cage, grając Archera udającego Troya musi nie tylko udawać, że udaje emocjonalną niestabilność Troya, lecz też przedstawić powolne problemy z zagubieniem tożsamości agenta. Wynikiem tego Face/Off to nie tylko pojedynek dwóch strzelających i ścigających się na motorówkach przeciwników, lecz – być może nawet przede wszystkim – pojedynek na nadekspresyjną grę aktorską między Travoltą a Cagem. Oczywiście wygrywa Cage, lecz Travolta nie pozostaje daleko w tyle, co sprawia, że pojawia się tu wiele scen i kwestii zapadających w pamięć praktycznie wyłącznie z powodu aktorskich szarży.

Fabularnie niestety zbyt wiele szarży nie ma. Problemy psychologiczne są potraktowane marginalnie, happy end jest zbyt ckliwy, a kolejne rozwiązania fabularne wyjątkowo przewidywalne i niezbyt inteligentne. Sam fakt, że Troy był przetrzymywany zupełnie niepilnowany w tajnej placówce, i że w spokoju może tam nafaszerować się lekami, skontaktować ze swoimi zbirami, którzy jakimś cudem natychmiast odnajdują jedynego lekarza, który jest w stanie wykonać skomplikowany zabieg zapożyczenia twarzy, wykonać zabieg, znaleźć wszystkich, którzy wiedzieli o operacji Archera i zabić ich w jednym miejscu i pozostać podczas tego zupełnie niewykrytym jest dość irytującym sposobem na zawiązanie głównego wątku. Późniejsza zabawa w kotka i myszkę oraz stylizowane sceny akcji niejako wynagradzają ten wymuszony wstęp, lecz i one nie są wolne od licznych logicznych potknięć i uproszczeń.

Mimo tego, choć temat zmian tożsamości nie jest w kinie czy w sztuce niczym nowym, to zawsze śledzi się go z zainteresowaniem, toteż nie sposób jest się na Face/Off nudzić. Tym bardziej, że twórcy filmu wprowadzają tu tyle pomysłów i energii, że wystarczyłoby ich na cały serial telewizyjny; i jakby się nad tym głębiej zastanowić, to serial na podstawie Face/Off być może nie byłby złym pomysłem, oczywiście z Cagem w roli głównej. 


wtorek, 23 maja 2017

Altitude (Alex Merkin, 2017)

Altitude
Reż. Alex Merkin
Scenariusz:  Jesse Mittelstadt i Richard Switzer
Produkcja: USA
Premiera: 21.03.2017

Obsada: Denise Richards, Kirk Barker, Greer Grammer, Dolph Lundgren, Jordi Vilasuso, Chuck Lidell i inni.

O kolejnym, jeszcze świeżym akcyjniaku będzie krócej niż ostatnio. Altitude opowiada o niepokornej agentce FBI Gretchen Blair (Denise Richards, dawna żołnierz kosmosu i znajoma Jamesa Bonda); po tym jak wykazała się nieposzanowaniem rozkazów zostaje oddelegowana do pracy biurowej w Waszyngtonie. W podróż wyrusza samolotem, na pokładzie którego wdaje się w kłótnię z jednym z pasażerów, co zamiast problemów zapewnia jej miejsce w pierwszej klasie obok - jak się niebawem okaże - dowcipnego krętacza Terry'ego (Kirk Barker). Mężczyzna oferuje jej 75 milionów dolarów za pomoc w wyjściu żywym z pokładu. Blair nie daje wiary słowom mężczyzny, lecz prędko wychodzi na jaw, że w samolocie są również mordercza ex Terry'ego Sadie (Greer Grammer) i jej obecny partner Sharpe (Dolph Lundgren). Złoczyńcy mają zamiar nie tylko odzyskać skradzione przez Terry'ego pieniądze, ale i zabić wszystkich pasażerów.

Altitude to zrealizowany z niewielkim budżetem i z niewielką pomysłowością thriller akcji z kilkoma one-linerami, muzyką udającą epicki wymiar zdarzeń i dość naciąganą fabułą. Zupełny brak oryginalności oraz oddelegowanie Lundgrena do roli drugoplanowej i umieszczenie go na fotelu pilota to bodaj największe wady. Ponadto Barker jako sarkastyczny cwaniaczek wypada cokolwiek irytująco, a pomagierzy złoczyńców (m.in. drewniany Chuck Lidell) wykazują się nie tylko małą inteligencją, ale i niewielką zdolnością w walce i okazjonalnym strzelaniu.

Momentami twórcom udaje się wykrzesać z utartego schematu nieco energii, udanie wprowadzają też wszystkie postaci, lecz ostatecznie nie wychodzą ani krok poza standardowe kino DTV. Wciąż jednak wypadające lepiej niż ostatnie propozycje ze Stevenem Seagalem, niewątpliwie więc Altitude nie tylko da się oglądać, lecz nawet oglądać z lekkim zainteresowaniem. Mimo to trudno polecić produkcję komukolwiek innemu poza miłośnikami niskobudżetowego kina akcji i znajdujących się tu aktorów.


niedziela, 14 maja 2017

Boyka: Undisputed IV (Todor Chapkanov, 2016)

Boyka: Undisputed IV
reż. Todor Chapkanov
scenariusz: David N. White
Rok produkcji: 2016

Obsada: Scott Adkins, Teodora Duhovnikova, Alon Aboutboul, Martyn Ford i inni.

Po tym, jak na kino-akcyjne pole bitwy wkroczył Dolph Lundgren przyszła kolej na mocne wejście kultowego już w świecie niskobudżetowych akcyjniaków Scotta Adkinsa. Znany z powietrznych ataków Adkins ma za sobą bardzo aktywny rok 2016, w którym pojawił się jako protagonista m.in. średniego Hard Target 2 (Roel Reine) czy zaskakująco udanego Eliminators (James Nunn), po którym nabrałem ochoty zobaczenia Brytyjczyka w kolejnej części Terminatora; zaliczył też występ w wysokobudżetowej superprodukcji jako jeden z bandziorów w rozczarowującym Doctor Strange (Scott Derrickson). Niewątpliwie jednak najbardziej wyczekiwaną produkcją z jego udziałem był Boyka: Undisputed IV (Todor Chapkanov), czyli trzecie spotkanie z najbardziej kompletnym fighterem na świecie.

Boykę spotkaliśmy po raz pierwszy w zamierzchłej przeszłości roku 2006, kiedy to pojawił się jako agresywny, lecz honorowy antagonista niskobudżetowego sequela Undisputed (2002) Waltera Hilla. Co prawda w finale został mocno poturbowany przez George'a Chambersa (Michael Jai White), ale większość widzów nie miała wątpliwości, że to Rosjanin wypadł lepiej w ringu, co zaowocowało filmem Undisputed III: Redemption (Isaac Florentine, 2010), gdzie Boyka stanął w centrum akcji i widowiskowo pojedynkował się m.in. z Marko Zarorem. Po 6 latach oczekiwania, w 10. rocznicę swojej pierwszej walki na ekranach wojownik powrócił i wygląda jeszcze lepiej niż przedtem.

Boyka: Undisputed IV to kopane kino akcji, ograniczające fabułę praktycznie do minimum, lecz zachowujące wystarczające ilości dramatyzmu, rozwoju postaci oraz stopniowania napięcia aby widz nie pozostał tylko biernym widzem serii bijatyk. Wręcz przeciwnie, widz czuje więź z (anty?)bohaterem i kibicuje mu w jego poczynaniach, wciągających protagonistę coraz głębiej w kłopoty, nadających produkcji słodko-gorzki smak. Boykę zastajemy gdy z dala od więziennego życia toczy pojedynki z nadzieją na możliwość rozpoczęcia zawodowej kariery na ringu. Jego szansa manifestuje się w postaci walki z innym aspirującym zawodnikiem z Rosji. Po ostrej wymianie ciosów przeciwnik Boyki upada na deski, a przed samym Boyką otwierają się drzwi na skąpane w światłach reflektorów wielkie areny. Gdy jednak dociera do niego wieść, że przeciwnik zginął w wyniku otrzymanych ciosów, targany wyrzutami sumienia Boyka wraca do Rosji, aby spotkać się z żoną zmarłego i poprosić o wybaczenie. Ta prowadzi centrum pomocy dla dzieci, które wymagało więcej pieniędzy na funkcjonowanie niż posiadało małżeństwo. Gdy więc okazuje się, że kobieta jest zadłużona u miejscowego gangstera, chcącego wykorzystać dług by ją zniewolić, protagonista decyduje się stanąć na ringu w klubie złoczyńcy i wygrać główną nagrodę – wolność kobiety i czyste sumienie.

Wystarczy kilka zbiegów okoliczności i chęć moralnej odbudowy Boyki by stworzyć prostą, acz nie prostacką historię mobilizującą bohatera do kolejnych, coraz trudniejszych starć. Zredukowana do niezbędnego minimum fabuła i wybór aktorów jasno więc pokazują, co było dla twórców najważniejsze: sceny walk. I nie ma co ukrywać, pojedynki są bardzo dynamiczne, kamera zawsze pokazuje wszystkie ciosy w pełnej krasie, brak tu tanich montażowych trików, widzimy twarze fighterów niezastąpionych przez kaskaderów i wszyscy, a nadto Adkins, pokazują się z jak najlepszej strony wykonując skomplikowane choreografie, w których nie zabrakło zarówno popisowych akrobacji Brytyjczyka, jak i kilku ciosów, jakie przed kamerą zadał po raz pierwszy. Efekty dźwiękowe również udanie wzmacniają energię ciosów, pozwalając widzowi poczuć chociaż odrobinę mocy z jaką okładają się wojownicy. Warto przy tej okazji pochwalić Tim Mana, odpowiadającego za choreografie scen walk; widzowie filmów z Adkinsem powinni kojarzyć go już jako choreografa walk w Ninja II: Shadow of a Tear (Isaac Florentine, 2013).

Boyka: Undisputed IV to szybkie, agresywne kino akcji, wypełnione doskonale zrealizowanymi pojedynkami z dość różnorodnymi przeciwnikami. Bez silenia się na fabularną innowacyjność, przedstawia zwartą, emocjonującą opowieść, gdzie Scott Adkins w efektownym stylu rozprawia się z kolejnymi przeciwnikami. Tym samym ponownie udowadnia, że nie zbyt wielkiej konkurencji na arenie amerykańskiego i europejskiego kina kopanego, co tylko wzmaga oczekiwania wobec nadchodzących Accident Man i Triple Threat.


piątek, 12 maja 2017

Don't Kill It (Mike Mendez, 2016)

W ostatnich miesiącach pojawiło się kilka interesujących pozycji w świecie niskobudżetowego kina akcji i jego okolic, w najbliższym czasie postaram się napisać kilka słów o 5 lub 6 nowszych produkcjach z niezniszczalnymi twardzielami w rolach głównych. Na początek krótka recenzja zbierającego w większości pozytywne recenzje Don't Kill It Mike'a Mendeza, reżysera znanego głównie z Big Ass Spider (2013) - filmu którego fanem bynajmniej nie jestem. Mimo to muszę przyznać, że nowa propozycja spod ręki Mendeza to kawał pomysłowego wykorzystania niskiego budżetu do stworzenia miksu czarnej komedii, horroru i kina akcji.

Fabuła rozgrywa się w małym miasteczku, które zostaje nawiedzone przez demona nasuwającego skojarzenia z istotami z takich interesujących produkcji, jak The Hidden (Jack Shoulder, 1987) czy Eko Eko Azarak II (Shimako Sato, 1996), jak również z nieudanego Jason Goes to Hell: The Final Friday (Adam Marcus, 1993). Innymi słowy mamy do czynienia z demonem, który przenosi się z ciała do ciała, przejmuje kontrolę nad każdym opętanym, po czym wykorzystuje go do mordowania wszystkich wokół, wszelkimi dostępnymi metodami. Osoba, która zabije opętanego automatycznie przechodzi pod kontrolę demona, stąd też trzeba znaleźć sposób na pochwycenie istoty bez zabijania jej.

Zabójstw w zaściankowym miasteczku przybywa w takim tempie, że sprawą interesuje się FBI, więc na miejscu pojawia się agentka Evelyn Pierce, pochodzącą z feralnej miejscowości. Sprawą demona interesuje się również główny bohater filmu, czyli oldschoolowy twardziel z medalikami każdej religii na szyi Jebediah Woodley. Gdy wpada na komisariat z opowieścią o siłach nadprzyrodzonych i łowcach demonów, nikt mu zbytnio nie wierzy, lecz nie trzeba długo czekać nim sprawy przybiorą na tyle krwawy obrót, że obecność Woodleya stanie w centrum akcji się konieczna.

Don't Kill It prezentuje dość sprawnie zaaranżowane zabójstwa i, co być może ważniejsze, dość krwawe. Oprócz pistoletów i strzelb w ruch idą siekiery, noże, pięści czy samochody,a sami opętani zyskują nadprzyrodzoną siłę. Jednym z lepszych punktów tej zabawy w demonicznego berka jest sekwencja zebrania mieszkańców, mordujących siebie nawzajem – choć nieco zepsuta komputerowo generowaną krwią – oraz spotkanie z miejscowym księdzem w kościele. Ksiądz widzi w Woodleyu źródło zła i nie zawaha się przez egzorcyzmami i innymi utrudniającymi życie bohaterom krokami, co przekłada się na negatywny i prześmiewczy wizerunek zaściankowości i małomiasteczkowej mentalności, gdzie ksiądz dla wielu staje się ostatecznym wykładnikiem prawdy, podczas gdy w rzeczywistości z powodu swojej ignorancji ciągnie wszystkich w przepaść.

Zalety produkcji sprawiałyby więcej frajdy, gdyby nie jej wady. Niezbyt przekonująco zaprezentowany został wątek związany z pochodzeniem agentki Pierce, który wydaje się zbyt infantylny i nie przystający charakterem do raczej krwawej i zakrapianej czarnym humorem sieczki jaką najczęściej prezentuje tu Mendez. Poza tym chciałbym zobaczyć kilka scen podchodzących mocniej pod typowe kino akcji, zwykle bowiem starcia Woodleya z opętanymi wypadają mało emocjonująco; przydałoby się kilka sekwencji, w których Woodley musiałby fizycznie zmierzyć się z wrogiem. Poza tym można było podkręcić ogólne uczucie zagrożenia.

Mimo to trudno uznać produkcję za nieudaną, szczególnie biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z kinem niskobudżetowym. Największą jednak zaletą jest tu z pewnością Dolph Lundgren, grający główną rolę. Jako uparty weteran walki z nadnaturalnym, któremu nikt nie wierzy, i który cechuje się sporą dozą cynizmu Lundgren wypada niemalże doskonale. W przeciwieństwie do niektórych kreacji aktorskich z ostatnich miesięcy (lat?), kiedy wydaje się być niezbyt przekonany do odgrywanych roli, tutaj daje z siebie sporo, mając zapewne poczucie, że jest to film z szansą dotarcia do większej grupy odbiorców i poprawienia jego karierę. Zresztą tak też być może się już stało; Mendez jest kumplem Jamesa Wana, który reżyseruje obecnie Aquamana, gdzie Lundgren ma grać dość – jak się zdaje – istotną rolę. Jako ze kolejna superbohaterska przygoda od DC jest produkowana przez Warner Bros., pewnie nie zaszkodziło także, że Lundgren jest także pozytywnie odbierany w 5. sezonie serialu Arrow, również realizowanym na podstawie komiksów DC.

Don't Kill It jest więc filmem, wobec którego żaden fan Wielkiego Szweda nie powinien przejść obojętnie; to samo tyczy się też entuzjastów syntez horroru z komedią i kinem akcji. Mendezowi udało się bowiem coś, o co coraz ciężej w świecie niskobudżetowych rozwałek - stworzenie pomysłowej produkcji, która udowadnia, że często najciekawsze filmy akcji to te, które są produkowane z dala od wielkich studiów.

czwartek, 4 maja 2017

"Miecz i czarnoksiężnik" (The Sword and the Sorcerer, Albert Pyun, 1982)

W czasach największej popularności gry Dungeons & Dragons, spragnieni rozrywki w stylistyce fantasy widzowie i czytelnicy żyli w krótkim okresie, gdy mogli przebierać w filmach, realizowanych w ich ulubionym gatunku. Początek lat 80. przyniósł ze sobą klasyki w postaci ostatniej produkcji z efektami stopmotion mistrza Raya Harryhausena Zmierzch tytanów (Clash of the Titans, 1981) czy pokazujący nową, lecz krótko istniejącą formę efektów specjalnych, Pogromca smoków (Dragonslayer, 1981). W roku 1982 na ekranach kin pojawił się debiut kultowego reżysera Alberta Pyuna Miecz i czarnoksiężnik (The Sword and the Sorcerer), mający za zadanie zdominować rynek produkcji spod znaku magii i miecza.

Film, promowany jako wysokobudżetowe dzieło, doczekał się jednak dość marginalnej popularności, nie tylko z powodu nękających go przywar, lecz także dlatego, że niedługo potem został przyćmiony przez konkurencyjnego Conana Barbarzyńcę (Conan the Barbarian, 1982). Obecnie Miecz i czarnoksiężnik darzony jest szczególną miłością przez fanów produkcji uznawanych za tzw. guilty pleasures. Choć nie da się zaprzeczyć, iż jest to produkcja pełna niedociągnięć i narracyjnego bałaganu, to nie można jej też odmówić pomysłowości oraz widocznej przyjemności twórców z jej tworzenia, która wylewa się strumieniami z ekranu.

Film rozpoczyna się, gdy podstępny król Cromwell przywraca do życia demonicznego czarnoksiężnika Xusię, by z jego pomocą podbić królestwo Ehdan. Pod koniec zwycięskiej wojny Cromwell postanawia jednak zabić maga, obawiając się jego potęgi. Postanawia też zabić rodzinę króla Ryszarda, władcy Ehdanu, by spokojnie rządzić podbitym królestwem. Zgodnie z przypuszczeniami widza, złemu władcy plany nie do końca się powiodły. Ponad 20 lat po zdobyciu największego trofeum przez Cromwella, zarówno Xusia, jak i Talon – syn Ryszarda – żyją i pragną zemsty na dyktatorze.

Z tej dwójki to Talon jest tu głównym bohaterem. Jest on skorym do bitki wojownikiem, wzorowanym na herosach z prozy Roberta E. Howarda. Postanawia on dołączyć do rebelii przeciw Cromwellowi w zamian za obietnicę spędzenia nocy z księżniczką Alaną. Młodzieniec wyraźnie nie ma więc kłopotów ani z sięganiem po kobiety, ani z sięganiem po miecz. Niestety, ma za to poważne kłopoty z ekranową prezencją. Jedną z głównych wad produkcji jest nijakość jej bohaterów, którym ciężko zaciekawić widza. Również mało wiarygodnie wypada umieszczanie różnych postaci z przeszłości Talona, którzy pojawiają się w ciężkich chwilach gotowi nieść mu pomoc. Dodatkowe upstrzenie wszystkiego prostą intrygą oraz średnio zgranymi ze sobą scenami dopełnia negatywnego wrażenia.

Na domiar złego kuleje choreografia scen akcji, które są wykonane dość prost(ack)o. Unosi się nad nimi także humorystyczna atmosfera przaśnej rąbanki, z dymem puszczająca jakiekolwiek możliwości generowania uczucia zagrożenia i suspensu. Żarty, jak i wymuszony przyjętym gatunkiem charakter bohatera-macho, także nie obfitują w udane pomysły, a kilka lekko zabawnych one-linerów okazuje się próżnym wysiłkiem, niezdolnym do rozruszania skostniałych dialogów.

Na szczęście, od czasu do czasu, Pyun i jego ekipa potrafią zaskoczyć widza zapadającą w pamięć ideą, dodającej kiczowatego uroku fantastycznej burdzie. Przede wszystkim pozytywnie wypadają prawie wszystkie sceny z Xusią. Jego przebudzenie na początku, jaskinia pośrodku oraz transformacja pod koniec filmu są największymi wizualnymi atrakcjami i jako jedyne usprawiedliwiają dodanie etykiety fantasy do gatunku oznaczającego produkcję. Tym bardziej więc razi, że wątek czarnoksiężnika jest tak marginalny, a straszenie nas jego osobą wypada mało przekonująco, gdy wszelkie starcia z nim są szybkimi pojedynkami, w których Xusia nie popisze się zbytnią różnorodnością magicznego oręża. Z plusów należy wymienić także miecz dzierżony przez Talona. Posiadający trzy ostrza, potrafi on wystrzelić dwa z nich w dowolnym momencie, zabijając wroga. Pomysłowy i bardzo efektowny gadżet. Szkoda, że w filmie nie ma ich więcej. Mniej pozytywnie wypadają aktorzy, z których część stoi tutaj u progu dość bogatych karier w Hollywoodzkiej fabryce snów.

Mimo kilku zalet, wady przeważają. Tak też produkcja nie wytrzymała próby czasu; strącił on ją do lochu, z którego Talon wygrzebuje się z rzadka, gdy jakiś miłośnik dziwnych produkcji z przeszłości, czy też poszukujący doznań w stylistyce kina fantasy, potrzebuje magicznych wrażeń. I rzadko kiedy się zawodzi, gdyż zwykle jest świadom, czego szuka i czego ma oczekiwać od wykopanego znaleziska. I to jemu należy polecić obcowanie zMieczem i czarnoksiężnikiem.

Tymczasem tuż przed napisami końcowymi twórcy każą nam uważnie wypatrywać kontynuacji przygód bohaterskiego śmiałka Talona, opatrzonej epickim tytułem Tales of the Ancient Empire. Do antycznego imperium mieliśmy zajrzeć niebawem po zakończeniu pierwszej przygody, lecz w formie odległej od pierwowzoru udało się to uczynić dopiero w 2010 roku, gdy Albert Pyun przypomniał sobie o danej na początku kariery obietnicy (i zebrał na nią budżet). To jest już jednak zupełnie inna historia...


poniedziałek, 6 marca 2017

Headshot (Timo Tjahjanto, Kimo Stamboel, 2016)

Headshot
Reż. Timo Tjahjanto i Kimo Stamboel
Scenariusz: Timo Tjahjanto
Produkcja: Indonezja
Premiera: 08.12.2016

Obsada: Iko Uwais, Chelsea Islan, Sunny Pang, Very Tri Yulisman, Julie Estelle i inni.

Dzisiaj na Kino-Akcji miała się pojawić nader pochlebna recenzja Headshot, wypełniona zachwytami nad najnowszą produkcją spod ręki braci Mo. Zapowiadało się w końcu tak pięknie: The Mo Brothers – których lubię nieco bardziej niż większość – za kamerą, Iko Uwais w roli głównej, a jego Uwais Team tworzy choreografie scen akcji. I co z tego fuzji wynikło? Faktycznie przyzwoite choreografie i wykonanie scen walk, lecz unurzane w nonsensownej fabule i pokazane za pomocą kamery, którą niepotrzebnie wymachiwano na wszystkie możliwe strony.

Strzelaniny, bijatyki i tryskająca krew pojawiają się już w pierwszej scenie, przedstawiającej ucieczkę z więzienia pana Lee (Sunny Pang) – enigmatycznego mordercy, przemytnika broni i narkotyków oraz, co najważniejsze, mistrza sztuk walki. Jego ucieczka jest co prawda nieco zbyt kuriozalna, by zapisywała się w pamięci jako udana sekwencja, lecz jest też przyjemnie krwawa, stąd można przymknąć oko na zawarte tu głupoty. Następnie przenosimy się na brzeg morza, z którego zostaje wyrzucone ciało nieprzytomnego mężczyzny (Uwais). Budzi się on 2 miesiące później pozbawiony pamięci, acz z niejasnym uczuciem, że być może wcale nie jest pozytywnym bohaterem. Na szczęście zdążyła się w nim zadurzyć atrakcyjna lekarka, więc jego rekonwalescencja należy do przyjemnych. Przynajmniej do momentu, gdy w niejasnych okolicznościach informacja o jego odnalezieniu trafia do miejscowego gangstera, który – po przejaskrawionych scenach akcji – informuje o wszystkim pana Lee. Dalej wszystko toczy się typowymi dla kina akcji torami: bandziory atakują i porywają lekarkę, dając tym samym Ishmaelowi – jak nazwała go nowa miłość – motywację do zemsty i rozlewu krwi.

Fabuły filmów braci Mo nigdy nie należały do zbytnio skomplikowanych. Od krwawego slashera Macabre (2009) przez thriller akcji Killers (2014) do nowego Headshot bracia wykorzystują utarte schematy kina, po czym dodają do nich kilka wiader krwi krwi, wzbogacają o parę dodatkowych zwrotów akcji oraz podkręcają prędkość z nadzieją, że widz nie zdąży zauważyć ewentualnych potknięć. O ile jednak Kazuki Kitamura i Oka Antara – będąc sprawnymi aktorami – potrafili wynieść swoich bohaterów w Killers ponad płytkie postaci, o tyle w Headshot aktorstwo jest zwykle dość mierne. Najnowsza produkcja to również krok wstecz względem fabuł sklecanych przez braci; ekstremalna prostota scenariusza z niezbyt dużym skutkiem starająca się zakręcić historią w sposób nasuwający skojarzenia ze wspomnianym Macabre nie wzbudzają wielkiego zainteresowania. Tym bardziej, że Lee choć dwujęzyczny – czym wskazuje na swój brak przynależności narodowej – to w gruncie rzeczy okazuje się być nadto jednowymiarowym złoczyńcą.

Pozostają więc sceny akcji, w których niezniszczalny niemal Uwais – podobnie jak to czynił w Merantau (2009) praktycznie bez uczucia zmęczenia będzie rozprawiał się z coraz to kolejnymi oszalałymi zabójcami/wojownikami, wspinając się na coraz wyższy poziom trudności niczym w arcade'owej bijatyce. Choreografia scen jest cokolwiek udana, może nie jest to poziom The Raid 2, ale trudno będzie się na scenach akcji zawieść, szczególnie, że sporo uwagi poświęcono na zniszczenia jakich dokonują. Poorane śrutem twarze, fragmenty maszyny do pisania w ręku, otwarte złamania, roztrzaskane gałki oczne i więcej – zadawane obrażenia są nader zróżnicowane, zawsze pomysłowe i najczęściej krwawe. Zwykle twórcy robią też wszystko, co w ich mocy aby przekazać energię i brud zmaganiom na ekranie, czy to telepiąc kamerą w rytm strzałów z AK-47 czy obracając kadr podczas wyskakiwania przez tylne okno autobusu. Szkoda tylko, że w poszukiwaniu większej dynamiki i prób przerzucenia części siły ciosów na widza nieco za często telepali kamerą, przez co nie każdą wymianą razów można się w pełni nacieszyć. Im jednak poziom trudności przeciwników wzrasta, tym mniej rozedrgane są kadry i gdy dojdziemy już do finalnego starcia to ciężko już mówić o jakichkolwiek mankamentach.

Headshot to nie jest zatem kino na poziomie The Raid 2, w mojej opinii także nie przewyższa pierwszego The Raid, lecz jest to przyzwoita kontynuacja pozytywnych trendów w indonezyjskim kinie akcji. Iko Uwais po raz kolejny udowadnia, że we współczesnym kinie kopanym nie ma wielu na jego poziomie, a bracia Mo potwierdzają, że ich pełne przemocy kino jest idealne dla filmów akcji. Jeśli więc zaopatrzą się w lepszy scenariusz i z większym wyczuciem będą pokazywać sceny bijatyk to będzie można mówić o naprawdę świetnych mordobiciach. Na przekonanie się, czy też takowe stworzą być może nie trzeba będzie zbyt długo czekać. Na horyzoncie widać już bowiem produkcję The Mo Brothers: The Night Comes for Us, w której ponownie – choć wydaje się, że tym razem już nie w roli głównej – pojawi się Uwais.


poniedziałek, 27 lutego 2017

Merantau (Gareth Evans, 2009)

Merantau
Scenariusz i reżyseria: Gareth Evans
Produkcja: Indonezja
Premiera: 05.11.2009

Obsada: Iko Uwais, Sisca Jessica, Mads Koudal, Yasu Aulia, Laurent Buson, Yayan Ruhian, Alex Abbad i inni.

Ostatnio zaniedbałem Kino-Akcję, ale oto pierwszy z trzech krótkich tekstów zaplanowanych na najbliższy czas. Zaczynamy od Merantau (2009) w reżyserii kultowego już Garetha Evansa, który niedługo po premierze omawianej produkcji zabrał się za słynne już The Raid (2011) i The Raid 2: Berantal (2014). Merantau dzieli sporo podobieństw z mordobiciami z Ramą. Iko Uwais gra tu główną rolę, pojawia się i Yayan Ruhian, a sam film to pasmo krwawych scen masakrowania przeciwników przez Yudę, mistrza silat.

Fabuła jest tu zdecydowanie najsłabszym ogniwem. Nie dość, że stanowi raczej pretekst do pokaźnej ilości scen akcji, to na dodatek przez chwilę zdaje się dotknąć ważkiego tematu zmuszania kobiet w Indonezji do prostytucji i handlu ludźmi, po to tylko by temat ten ostatecznie (i ku wielkiemu rozczarowaniu) potraktować jako wymówkę do pogoni protagonisty Yudy za złymi, europejskimi gangsterami i ich hordą pomagierów. Tak samo potraktowany zresztą jest też punkt wyjściowy, sugerujący jakoby Merantau był opowieścią o dojrzewaniu i wkraczaniu w dorosłość. Ponadto Evans nawet nie próbuje silić się na przedstawienie samego bohatera w zbyt realistycznym świetle; Yuda rzuca się na kolejne grupy przeciwników, wykonuje najwyższej jakości piruety, przyjmuje kolejne ciosy, po czym wciąż z pełną siłą i prędkością atakuje kolejną chmarę łobuzów, następnie kolejną, a następnie kolejną...

Niewątpliwą wadą są tu również sami złoczyńcy: Mads Koudal jako Ratger i Laurent Buson jako Luc nie wypadają szczególnie złowrogo, nie prezentują się jako superważni gangsterzy i nie zapadają zbytnio w pamięć. Dopiero w finale filmu, gdy przyjdzie im się zmierzyć z Yudą, okazuje się, że tak naprawdę zostali zatrudnieni wyłącznie ze względu na zdolności sztuk walki – te na szczęście nie są małe.

Jak więc wyraźnie widać, film sprowadza się praktycznie do jednego: scen walk. Jak można było oczekiwać po produkcji Evansa choreografie są tu bardziej niż zacne, krwi jest całkiem sporo, choć bez większej przesady, a kamera zawsze jest odpowiednio ustawiona, żeby wszystko dokładnie pokazać. Ponadto prędkość starć nie jest sztucznie zwiększana montażowymi sztuczkami czy telepaniem kamery, a kadry są zwykle miłe dla oczu: słowem ciężko pod względem technicznym, a już na pewno w kontekście sztuk walki Merantau coś zarzucić. Co jednak nie znaczy, że jest to niemożliwe. Tak duża ilość mięsa armatniego, jaka obecna jest w filmie wprowadza bowiem pewną monotonię, zarówno z powodu nieciekawych przeciwników Yudy, jak i repetycji ciosów, którymi ich powala na ziemię. Mimo to – jeśli jest się miłośnikiem kina kopanego – stanowi to jedynie drobną rysę na bardzo przyjemnej całości, jaką jest Merantau.


czwartek, 9 lutego 2017

Gunhed (Masato Harada, 1989)

Gunhed
reż. Masato Harada
scenariusz: Jim Bannon, Masato Harada
Produkcja: Japonia
Premiera: 22.07.1989

Obsada: Masahiro Takashima, Brenda Bekke, Aya Enjouji, Eugene Harada, Kaori Mizushima, Mickey Curtis, Randy Reyes i inni.

Gunhed wpisuje się w tradycję japońskich filmów sci-fi, czerpiących inspiracje z kina amerykańskiego i/lub umieszczających wśród postaci osoby spoza Japonii, zwykle z USA. W przeszłości zwykle sięgano po tematy związane z atakami kosmitów czy eksploracją kosmosu, ew. z walką z ogromnymi potworami. Pod koniec lat 80. skierowano się jednak w kino spod znaku zabójczych maszyn i postapokaliptycznych, pełnych żelastwa rubieży, z których pełnymi garściami czerpie Gunhed.

Produkcja Harady powstała na podstawie odrzuconego scenariusza do 17. filmu o Godzilli (2. w serii Heisei, zapoczątkowanej w 1985 roku). Po kilku zmianach przeniesiono akcję do 2038 roku i świata, gdzie ludzkość odkryła Texmexium: substancję, która sprawiła, że Ziemia mogła być kontrolowana przez nową generację superkomputerów. W międzyczasie zużyto jednak naturalne surowce, przez co niebawem zaczęło braknąć materiałów na (mniej lub bardziej) inteligentne maszyny. Chipy i inne elementy komputerowe stały się więc w tej dystopii najwyższą walutą. Pojawiły się zatem grupy poszukujące odpowiednich materiałów i walczące z czyhającymi zewsząd niebezpieczeństwami. Grupy te pojawiają się nawet w strefach zakazanych.

Oczywiście, film opowiada o takiej właśnie grupie. Pochodzących z różnych zakątków kuli ziemskiej poszukiwaczy widz musi jednak szybko poznać, gdyż kiedy dostaną się na wyspę – gdzie toczy się praktycznie cała akcja – zaczynają ginąć jeden za drugim. Nie minie jeszcze 15 minut nim 90% futurystycznej załogi stanowić będzie zaledwie blade wspomnienie. Wyspa bowiem wyposażona jest w androida, który nasuwa bardziej niż silne skojarzenia z Terminatorem (i zrealizowanym rok później świetnym Hardware). Bohaterowie klucząc po metalowych korytarzach niczym na statku Nostromo, natykają się także na blondwłosą żołnierz z tajną misją. Jakby tego było mało po terenie krąży również mechopodobny pojazd z własnym, zabójczym AI. Pozostałym przy życiu postaciom pozostaje tylko reaktywować odnalezionego (i dość gadatliwego) Gunheda i ruszyć w bój. W międzyczasie na metalowej wyspie odnajdą dwójkę dzieci o nadnaturalnych zdolnościach, również dość pomocnych w walce o przetrwanie.

Film zdecydowanie wypada pochwalić za sporo pomysłów, przede wszystkim za dwujęzyczność postaci, mówiących po angielsku i japońsku, lecz nigdy nie mających problemów z komunikacją. Pomysłowa jest też pełna żelastwa i skąpana w ciemnych kolorach scenografia. Gunhed oprócz kup złomu pokazuje również rodzącą się przyjaźń i szacunek między Japończykiem i Amerykanką (jeśli w świecie Gunheda możemy w ogóle rozróżniać ludzi ze względu na ich pochodzenie) z sugestią, co do możliwości romantycznej kontynuacji ich znajomości.

Prymarnie jednak film skupia się wpierw na budowaniu napięcia rodem z thrillera, co wychodzi twórcom nawet udanie. Później zaś przeradza się w kino akcji, nie gubiąc do końca cech thrillera, lecz wzbogacając je również o elementy komediowe. Co jednak stanowi sporą wadę to „wzbogacenie” produkcji o wiele niepotrzebnych przestojów. W sekwencjach akcji da się zauważyć natomiast, że twórcy mieli o wiele lepsze pomysły niż zdolności ich wykonania. Starcie Gunhedów jest cokolwiek chaotyczne, widocznie próbujące ukrywać techniczne niedostatki nieudanym montażem i zbliżeniami. Mimo starych technik i braku budżetu rodem z superprodukcji hollywoodzkich, sceny te i tak lepiej wypadają niż wiele współczesnych, wykorzystujących okropne często CGI tanich produkcji.

Fabuła Gunheda jest zdecydowanie prosta, a niepotrzebne próby jej skomplikowania wypadają mętnie, nienaturalnie oraz nie zawsze logicznie, szczególnie w kwestii wątku polującego na wyspie androida. Według mnie również niepotrzebnie twórcy zdecydowali się na dodawanie kolejnych postaci na terenie wyspy. Po stopniowym usuwaniu kolejnych członków załogi niczym komandosów w Predatorze, odnalezienie pani żołnierz z misją jeszcze nie psuje filmu, lecz późniejsze natknięcie się na dzieci o niesprecyzowanych zdolnościach zaburza nastrój, który zaczyna trącić infantylizmem, szczególnie w połączeniu ze scenami o nacechowaniu humorystycznym. Gadatliwy Gunhed oraz nieco zbyt długi czas trwania również umniejszają wartość produkcji, sprawiając, że z minuty na minutę robi się coraz bardziej monotonna.

I tak inspirowany zachodnim kinem Gunhed, mimo wszystkich swoich zalet z czasem okazuje się zbyt monotonnym kinem by skupiać na sobie uwagę. Jednostajny rytm przerywany jest okazjonalnymi scenami akcji, będącymi – w czym niemała zasługa autora efektów specjalnych Koichiego Kawakity – największą zaletą filmu. Szkoda w tym kontekście, że po tym, jak Harada ustanawia Japończyka i Amerykankę na równorzędnym poziomie – a nawet w pewnej chwili zdaje się wysuwać panią żołnierz na pierwszy plan – zaraz po naprawieniu Gunheda niemal całkowicie o niej zapomina. Przebywanie z nazywanym Brooklynem japońskim mechanikiem, przeobrażonym nagle w mistrza pilotowania mechów oraz z Gunhedem nie jest ani trochę tak emocjonujące, jak mogłoby się zdawać.

Gunhed w rezultacie jest frustrującym filmem. Filmem z wieloma interesującymi pomysłami, udanymi efektami, motywami rodem z produkcji z serii Alien i Terminator (poniekąd udowadniającymi, że crossover tych dwóch serii być może nie byłby złym pomysłem), które wypadają nadzwyczaj monotonnie w niesprawnych rękach Masato Harady. Stopniowo ulegająca chaosowi fabuła i pogarszający się z minuty na minutę montaż uzupełniają wizerunek produkcji, stającej się klasycznym przykładem niewykorzystanego potencjału. Gunhed nie jest więc dobrym kinem, lecz dla miłośników b-klasowych mechów i ciekawych produkcji garściami czerpiących ze znanych, kultowych tytułów jest to film zdecydowanie warty poznania.


niedziela, 22 stycznia 2017

The Lady Punisher (Tung chong 2 mung, Chin-Ku Lu, 1994)

The Lady Punisher
Tung chong 2 mung*
Reżyseria: Chin-Ku Lu (Tony Liu Chun-Ku)
Scenariusz: Liu Kuo-Hsiung
Produkcja: Hongkong/Tajlandia
Premiera: ?

Obsada: Tsui Man-Wah, Tommy Wong Kwong-Leung, Gong Hiu-Hung, Shing Fui-On, Yue Chau-Heung, Edith Au Ngoi-Ling, Chung Fat i inni.


Dwie młode, atrakcyjne dziewczyny kochają się bez pamięci. Co prawda uznają, że ich związek jest nienormalny i jedna z nich ma nawet niebawem wyjść za mąż, lecz nie powstrzymuje ich to przed nacieszeniem widza scenami golizny i erotycznych igraszek. Te przerwane są jednak introdukcją Masona i jego dwóch kumpli – handlarzy narkotyków, przemytników, zabójców na zlecenie, a także pospolitych morderców i gwałcicieli. Ich obecność pewnie nikogo nie zaskakuje, jako że akcja filmu rozgrywa się w Tajlandii. Po krótkiej i niestety mało emocjonującej strzelaninie wracamy do naszych dziewczyn, które akurat postanowiły popływać w skąpych strojach kąpielowych. Pech chce, że w okolicy przebywają również trzej złoczyńcy – gwałcą dziewczyny, jedną z nich zabijają, po czym uciekają przed policją. Trzy lata później w Hongkongu, panna Chiu, dawniej jedna ze szczęśliwych dziewczyn, a obecnie właścicielka luksusowego butiku, posiadaczka broni palnej oraz mistrzyni sztuk walki niechcący natyka się na jednego z bandziorów. Nadszedł czas zemsty. Nadszedł czas na The Lady Punisher (Tung chong 2 mung, Chin-Ku Lu, 1994).

Film jest dość typowym przedstawicielem hongkońskiego kina akcji Cat III, czyli dość suto zaprawianego scenami erotycznymi, stanowiącego poniekąd odpowiednik japońskiego sekushi akushion (sexy action), między którymi jest nader mało różnic. The Lady Punisher nie jest – niestety – wybitnym przedstawicielem nurtu, acz wciąż zawiera kilka interesujących pomysłów. Najważniejszym z nich jest wybranie lesbijki na protagonistkę, co stanowi dość rzadko spotykany zabieg. Co prawda, twórcy chcą by wilk był syty i owca cała, stąd – zgodnie z poprawnością polityczną – sugerują, że miłość homoseksualna nie jest czymś normalnym i, przez to, pożądanym w społeczeństwie. Z drugiej strony, wiedzą, że tworzą film w ramach kina eksploatacji, więc prymarnie wykorzystują bohaterkę do przedstawienia licznych scen zabaw między dziewczynami. Żeby zaś mogły je kontynuować także w późniejszych partiach produkcji w pozbawiony subtelności sposób wprowadzona zostaje kolejna kochanka Chiu, co stało się dla twórców również bodźcem do przedstawienia relacji o lekkim zabarwieniu sadomasochistycznym; na tym etapie ultratwarda już Chiu będzie wyraźnie dominować w związku i podczas erotycznych kontaktów zdarzy jej się też strzelić partnerkę po twarzy.

Oprócz perypetii Chiu, obserwujemy też losy Masona i jego ludzi. Zwykle są to nużące, klasyczne dla hongkońskiego kina akcji rywalizacje triad i przemycanie narkotyków. Wypadają zupełnie bez polotu, tak samo zresztą, jak wciśnięta na siłę scena erotyczna z prostytutką i jednym z gangsterów, a gdy Lu decyduje się na przedstawienie wątku zupełnie nieistotnego dla fabuły policyjnego śledztwa zaczyna nużyć widza, każąc mu przebywać ze skrajnie nijakimi policjantami. Jest też jednak kilka atrakcyjniejszych scen z Masonem i jego kumplami – w pewnym momencie muszą oni dokonać zabójstw na zlecenie oraz zemścić się na innym gangsterze. Kiedy film przechodzi do charakterystycznych scen akcji dla kinematografii z Hongkongu ze sztukami walki na czele, prezentuje się dość udanie. Co prawda, nie zawiera choreografii na miarę największych majstersztyków kina kung fu, lecz i tak prezentuje się zadowalająco. Nieco gorzej wypadają potyczki z Chiu, bo choć Sophia Yi (Tsui Man Wah** pod pseudonimem) wygląda naprawdę przekonująco (i atrakcyjnie), gdy lekko umięśniona, w mało zasłaniającym stroju i z orężem w dłoni szuka wroga, to przy bardziej dynamicznych scenach akcji nie dorównuje czasem prędkością męskim kolegom, przez co Lu decyduje się z rzadka na skorzystanie z fast motion, co nigdy nie kończy się dobrze.


Pod względem fabuły próżno tu szukać skomplikowanych psychologicznych portretów, bo wszystko jest jedynie pretekstem do scen akcji i erotycznych. Chiu czasami zapomina o zemście, nie obawia się uprawiać seksu z gangsterami, jej druga kochanka jest wyraźnie niestabilna psychicznie, ale nie przeszkadza to Chiu na nagłą decyzję by zabierać ją na strzelaniny. Tym samym The Lady Punisher stanowi niezaprzeczalnie dość kiepski przykład kina akcji, rape'n'revenge i Cat III w jednym, wypchanym nieco nonsensowną i nader pretekstową fabułą. Próbuje nadrabiać swoje niedoskonałości scenami homoerotycznymi, obsadzeniem Tommy'ego Wonga w roli Masona oraz Sophią Yi, lecz czyni to nieskutecznie. Mimo to wciąż zawiera tych kilka scen i pomysłów, które sprawiają, że każdy miłośnik mało ambitnej, ale seksownej niskobudżetowej rozwałki znajdzie tu coś dla siebie.

* Tytuł dosłownie znaczy "Jedno (to samo) łóżko, 2 marzenia".
** Co zapewne jest powodem, dla którego imdb podaje tylko dwa tytuły z jej udziałem, podczas gdy w rzeczywistości zagrała przynajmniej w 25.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Kino gatunkowe z Hongkongu, Chin i Tajwanu


Na Odysei Filmowej już od pewnego czasu rozwija się seria poświęcona kinu gatunkowemu z Hongkongu, Chin i Tajwanu. Wuxia, kung fu, akcja, ale też horrory i thrillery, czyli gatunki w dużej mierze interesujące dla wszystkich miłośników kina akcji, znajdują tam swoje miejsce.

Część pierwsza znajduje się tutaj. Zawiera historię kina wuxia, oraz omówienia wybranych filmów z lat 1965-1966.

Część druga znajduje się tutaj i skupia się na roku 1967.

Część trzecia znajduje się tutaj i skupia się na roku 1968.

Część czwarta znajduje się tutaj i skupia się roku 1969.

Część piąta w przygotowaniu...