poniedziałek, 27 lutego 2017

Merantau (Gareth Evans, 2009)

Merantau
Scenariusz i reżyseria: Gareth Evans
Produkcja: Indonezja
Premiera: 05.11.2009

Obsada: Iko Uwais, Sisca Jessica, Mads Koudal, Yasu Aulia, Laurent Buson, Yayan Ruhian, Alex Abbad i inni.

Ostatnio zaniedbałem Kino-Akcję, ale oto pierwszy z trzech krótkich tekstów zaplanowanych na najbliższy czas. Zaczynamy od Merantau (2009) w reżyserii kultowego już Garetha Evansa, który niedługo po premierze omawianej produkcji zabrał się za słynne już The Raid (2011) i The Raid 2: Berantal (2014). Merantau dzieli sporo podobieństw z mordobiciami z Ramą. Iko Uwais gra tu główną rolę, pojawia się i Yayan Ruhian, a sam film to pasmo krwawych scen masakrowania przeciwników przez Yudę, mistrza silat.

Fabuła jest tu zdecydowanie najsłabszym ogniwem. Nie dość, że stanowi raczej pretekst do pokaźnej ilości scen akcji, to na dodatek przez chwilę zdaje się dotknąć ważkiego tematu zmuszania kobiet w Indonezji do prostytucji i handlu ludźmi, po to tylko by temat ten ostatecznie (i ku wielkiemu rozczarowaniu) potraktować jako wymówkę do pogoni protagonisty Yudy za złymi, europejskimi gangsterami i ich hordą pomagierów. Tak samo potraktowany zresztą jest też punkt wyjściowy, sugerujący jakoby Merantau był opowieścią o dojrzewaniu i wkraczaniu w dorosłość. Ponadto Evans nawet nie próbuje silić się na przedstawienie samego bohatera w zbyt realistycznym świetle; Yuda rzuca się na kolejne grupy przeciwników, wykonuje najwyższej jakości piruety, przyjmuje kolejne ciosy, po czym wciąż z pełną siłą i prędkością atakuje kolejną chmarę łobuzów, następnie kolejną, a następnie kolejną...

Niewątpliwą wadą są tu również sami złoczyńcy: Mads Koudal jako Ratger i Laurent Buson jako Luc nie wypadają szczególnie złowrogo, nie prezentują się jako superważni gangsterzy i nie zapadają zbytnio w pamięć. Dopiero w finale filmu, gdy przyjdzie im się zmierzyć z Yudą, okazuje się, że tak naprawdę zostali zatrudnieni wyłącznie ze względu na zdolności sztuk walki – te na szczęście nie są małe.

Jak więc wyraźnie widać, film sprowadza się praktycznie do jednego: scen walk. Jak można było oczekiwać po produkcji Evansa choreografie są tu bardziej niż zacne, krwi jest całkiem sporo, choć bez większej przesady, a kamera zawsze jest odpowiednio ustawiona, żeby wszystko dokładnie pokazać. Ponadto prędkość starć nie jest sztucznie zwiększana montażowymi sztuczkami czy telepaniem kamery, a kadry są zwykle miłe dla oczu: słowem ciężko pod względem technicznym, a już na pewno w kontekście sztuk walki Merantau coś zarzucić. Co jednak nie znaczy, że jest to niemożliwe. Tak duża ilość mięsa armatniego, jaka obecna jest w filmie wprowadza bowiem pewną monotonię, zarówno z powodu nieciekawych przeciwników Yudy, jak i repetycji ciosów, którymi ich powala na ziemię. Mimo to – jeśli jest się miłośnikiem kina kopanego – stanowi to jedynie drobną rysę na bardzo przyjemnej całości, jaką jest Merantau.


czwartek, 9 lutego 2017

Gunhed (Masato Harada, 1989)

Gunhed
reż. Masato Harada
scenariusz: Jim Bannon, Masato Harada
Produkcja: Japonia
Premiera: 22.07.1989

Obsada: Masahiro Takashima, Brenda Bekke, Aya Enjouji, Eugene Harada, Kaori Mizushima, Mickey Curtis, Randy Reyes i inni.

Gunhed wpisuje się w tradycję japońskich filmów sci-fi, czerpiących inspiracje z kina amerykańskiego i/lub umieszczających wśród postaci osoby spoza Japonii, zwykle z USA. W przeszłości zwykle sięgano po tematy związane z atakami kosmitów czy eksploracją kosmosu, ew. z walką z ogromnymi potworami. Pod koniec lat 80. skierowano się jednak w kino spod znaku zabójczych maszyn i postapokaliptycznych, pełnych żelastwa rubieży, z których pełnymi garściami czerpie Gunhed.

Produkcja Harady powstała na podstawie odrzuconego scenariusza do 17. filmu o Godzilli (2. w serii Heisei, zapoczątkowanej w 1985 roku). Po kilku zmianach przeniesiono akcję do 2038 roku i świata, gdzie ludzkość odkryła Texmexium: substancję, która sprawiła, że Ziemia mogła być kontrolowana przez nową generację superkomputerów. W międzyczasie zużyto jednak naturalne surowce, przez co niebawem zaczęło braknąć materiałów na (mniej lub bardziej) inteligentne maszyny. Chipy i inne elementy komputerowe stały się więc w tej dystopii najwyższą walutą. Pojawiły się zatem grupy poszukujące odpowiednich materiałów i walczące z czyhającymi zewsząd niebezpieczeństwami. Grupy te pojawiają się nawet w strefach zakazanych.

Oczywiście, film opowiada o takiej właśnie grupie. Pochodzących z różnych zakątków kuli ziemskiej poszukiwaczy widz musi jednak szybko poznać, gdyż kiedy dostaną się na wyspę – gdzie toczy się praktycznie cała akcja – zaczynają ginąć jeden za drugim. Nie minie jeszcze 15 minut nim 90% futurystycznej załogi stanowić będzie zaledwie blade wspomnienie. Wyspa bowiem wyposażona jest w androida, który nasuwa bardziej niż silne skojarzenia z Terminatorem (i zrealizowanym rok później świetnym Hardware). Bohaterowie klucząc po metalowych korytarzach niczym na statku Nostromo, natykają się także na blondwłosą żołnierz z tajną misją. Jakby tego było mało po terenie krąży również mechopodobny pojazd z własnym, zabójczym AI. Pozostałym przy życiu postaciom pozostaje tylko reaktywować odnalezionego (i dość gadatliwego) Gunheda i ruszyć w bój. W międzyczasie na metalowej wyspie odnajdą dwójkę dzieci o nadnaturalnych zdolnościach, również dość pomocnych w walce o przetrwanie.

Film zdecydowanie wypada pochwalić za sporo pomysłów, przede wszystkim za dwujęzyczność postaci, mówiących po angielsku i japońsku, lecz nigdy nie mających problemów z komunikacją. Pomysłowa jest też pełna żelastwa i skąpana w ciemnych kolorach scenografia. Gunhed oprócz kup złomu pokazuje również rodzącą się przyjaźń i szacunek między Japończykiem i Amerykanką (jeśli w świecie Gunheda możemy w ogóle rozróżniać ludzi ze względu na ich pochodzenie) z sugestią, co do możliwości romantycznej kontynuacji ich znajomości.

Prymarnie jednak film skupia się wpierw na budowaniu napięcia rodem z thrillera, co wychodzi twórcom nawet udanie. Później zaś przeradza się w kino akcji, nie gubiąc do końca cech thrillera, lecz wzbogacając je również o elementy komediowe. Co jednak stanowi sporą wadę to „wzbogacenie” produkcji o wiele niepotrzebnych przestojów. W sekwencjach akcji da się zauważyć natomiast, że twórcy mieli o wiele lepsze pomysły niż zdolności ich wykonania. Starcie Gunhedów jest cokolwiek chaotyczne, widocznie próbujące ukrywać techniczne niedostatki nieudanym montażem i zbliżeniami. Mimo starych technik i braku budżetu rodem z superprodukcji hollywoodzkich, sceny te i tak lepiej wypadają niż wiele współczesnych, wykorzystujących okropne często CGI tanich produkcji.

Fabuła Gunheda jest zdecydowanie prosta, a niepotrzebne próby jej skomplikowania wypadają mętnie, nienaturalnie oraz nie zawsze logicznie, szczególnie w kwestii wątku polującego na wyspie androida. Według mnie również niepotrzebnie twórcy zdecydowali się na dodawanie kolejnych postaci na terenie wyspy. Po stopniowym usuwaniu kolejnych członków załogi niczym komandosów w Predatorze, odnalezienie pani żołnierz z misją jeszcze nie psuje filmu, lecz późniejsze natknięcie się na dzieci o niesprecyzowanych zdolnościach zaburza nastrój, który zaczyna trącić infantylizmem, szczególnie w połączeniu ze scenami o nacechowaniu humorystycznym. Gadatliwy Gunhed oraz nieco zbyt długi czas trwania również umniejszają wartość produkcji, sprawiając, że z minuty na minutę robi się coraz bardziej monotonna.

I tak inspirowany zachodnim kinem Gunhed, mimo wszystkich swoich zalet z czasem okazuje się zbyt monotonnym kinem by skupiać na sobie uwagę. Jednostajny rytm przerywany jest okazjonalnymi scenami akcji, będącymi – w czym niemała zasługa autora efektów specjalnych Koichiego Kawakity – największą zaletą filmu. Szkoda w tym kontekście, że po tym, jak Harada ustanawia Japończyka i Amerykankę na równorzędnym poziomie – a nawet w pewnej chwili zdaje się wysuwać panią żołnierz na pierwszy plan – zaraz po naprawieniu Gunheda niemal całkowicie o niej zapomina. Przebywanie z nazywanym Brooklynem japońskim mechanikiem, przeobrażonym nagle w mistrza pilotowania mechów oraz z Gunhedem nie jest ani trochę tak emocjonujące, jak mogłoby się zdawać.

Gunhed w rezultacie jest frustrującym filmem. Filmem z wieloma interesującymi pomysłami, udanymi efektami, motywami rodem z produkcji z serii Alien i Terminator (poniekąd udowadniającymi, że crossover tych dwóch serii być może nie byłby złym pomysłem), które wypadają nadzwyczaj monotonnie w niesprawnych rękach Masato Harady. Stopniowo ulegająca chaosowi fabuła i pogarszający się z minuty na minutę montaż uzupełniają wizerunek produkcji, stającej się klasycznym przykładem niewykorzystanego potencjału. Gunhed nie jest więc dobrym kinem, lecz dla miłośników b-klasowych mechów i ciekawych produkcji garściami czerpiących ze znanych, kultowych tytułów jest to film zdecydowanie warty poznania.